Legenda opowiada o skarbach ukrytych podczas szwedzkiego potopu w lesie pod Kolnem. W tych mrocznych czasach cały majątek został zrabowany zarówno szlachcie, jak i mieszczanom.

Szwedzi, jak głosi legenda, schowali go w tzw. Szwedzkim Wale. Miejscowa ludność po ich wycofaniu, jakby zapomniała o wszystkim. Nadszedł jednak czas rozbiorów w Międzychodzie. Pewnemu biednemu stolarzowi przyśniła się piękna zjawa. W zamian za spełnienie jej życzeń dostał od niej pyszne potrawy. Stolarz obudził się najedzony, ale nie pamiętał prośby dziewczyny. Sen się więc powtórzył. Tajemnicza zjawa powiedziała, że jest szwedzkim duchem i została zakopana żywcem, aby pilnować skarbów. Prosiła stolarza, aby odkopał skarb i tym samym uwolnił jej duszę. Łupy można było odszukać tylko o północy, kopiąc od strony jeziora. Stolarz podczas próby odkopania skarbu, zauważył dwie, czarne postacie, przestraszył się i uciekł do domu. Tam zmarł ze strachu. W Szwedzkim Wale jest wiele jam, co dowodzi tego, że inni również bezskutecznie próbowali się wzbogacić.

Taką to opowieść snuł poproszony o opowiedzenie miejscowej legendy znakomity międzychodzki regionalista Pan Antoni Taczanowski (zapis z roku 2008). Miejsce, o którym mowa, doskonale widoczne jest „z nieba”. (LIDAR).

I w tej legendzie jest więcej niż ziarnko prawdy. Może nie w tym miejscu, tylko gdzie indziej. Może w gęstwinie lasów, a może na dnie Warty czy jednego z okolicznych jezior – gdzieś może jeszcze na odkrycie czekają skarby.

Kiedy po haniebnym poddaniu pod Ujściem w 1655 roku Rzeczpospolitą „zalał” potop szwedzki, kraj opływał w bogactwa. Najeźdźcy nie tylko u siebie nie posiadali dóbr tak kosztownych i kunsztownych, ale nawet nie przypuszczali, że na świecie istnieje ich tak wiele. Rzeczpospolita Obojga Narodów otumaniła ubogich i zapóźnionych kulturowo Szwedów pięknymi i świetnie wyposażonymi pałacami królewskimi i magnackimi. Zazdrość wzbudzały dobrze prosperujące dwory szlacheckie. Bogactwem kusiły zamożne miasta. Nawet zagrody kmiece były, jak na ówczesne europejskie standardy, dość zadbane. Nic dziwnego. Ziemie Korony od wielu pokoleń szczęśliwie omijały wojenne pożogi. Nigdy wcześniej ani nigdy później w swojej historii ziemie rdzennie polskie nie zaznały tylu lat spokoju i prosperity, co w okresie poprzedzającym potop. Zgromadzono wtedy największą w naszej historii liczbę cennych dzieł sztuki, architektury i piśmiennictwa. Królewska biblioteka i galerie obrazów dorównywały najświetniejszym kolekcjom Europy. Gdy po śmierci Rubensa rodzina urządziła w Antwerpii wyprzedaż jego zbiorów, Władysław IV był po królu hiszpańskim największym nabywcą. Jeśli dodamy do tego, że wielu polskich magnatów dysponowało majątkami i zbiorami dzieł sztuki przewyższającymi te królewskie, widzimy obraz ledwie przedstawiający rzeczywisty.
Pobudziło to nieodparte żądze i zmobilizowało do grabieży wszystkich – od najwyższych dowódców po ciury obozowe. Wszyscy kradli, aż rozkradli wszystko, a czego nie potrafili zabrać ze sobą – niszczyli.

Siedemnastowieczny poeta Walenty Odymalski pisał:

Zamki zdradliwą sztuką osiągnione
Jedne spustoszył i z gruntu wywrócił
Drugie, pokojem choć ubezpieczone
Z dostatków wszystkich tyran ogołocił.

Szwedzi nie tylko spustoszyli podbite ziemie na niespotykaną wcześniej skalę, cechowała ich również iście barbarzyńska pasja niszczenia. W szale zniszczenia rozkopywali nawet groble. W ciągu niekończących się pochodów wojsk szwedzkich, polskich, brandenburskich i partyzanckich kup chłopstwa zrabowano wszystko wszystkim. Przez kilka lat nieustannych przemarszów po niemal całym terytorium Korony i częściowo Litwy, zjedzono wszystkie niemal zwierzęta, ogołocono spiżarnie, wymieciono do cna zboże ze spichrzów. Większość kościołów ogołocono, przy okazji je bezczeszcząc, często przy ołtarzu trzymając konie. Zamki, pałace i budowle miejskie na trasie przemarszów Szwedów zostały pozbawione wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość, a później zrujnowane. W pałacach skuwano marmury, odłupywano rzeźby zdobiące fasady. Szwedzcy żołdacy potrafili zeskrobywać płatki złota z listew zdobiących wnętrza. Przykład dawali najwyżsi dowódcy, choćby generał Würtz, który własnoręcznie obdzierał relikwiarz św. Stanisława w katedrze wawelskiej ze srebrnych blach.

Dla Szwedów nie miało znaczenia czy brali miasto lub zamek szturmem, czy poddawały się one z własnej woli. Notorycznie łamali wszelkie układy i warunki kapitulacji. Taktykę mieli zawsze podobną. Najpierw nakładali na zdobyte miasto horrendalnie wysoką kontrybucję, a kiedy mieszkańcy nie byli w stanie jej spłacać, rewidowali wszystko i konfiskowali. Nie inaczej się miała sprawa, kiedy kontrybucja została zapłacona.

Zniszczenie miast i wsi w czasie potopu miało znaczenie dla Rzeczypospolitej nieomal niewyobrażalne. Populacja spadła o jedną trzecią. Ziemia leżała odłogiem. W wyniku wojny doszło do całkowitego załamania produkcji rzemieślniczej. Jak wskazuje lustracja z 1660 roku, w niektórych miastach Korony nie było ani jednego rzemieślnika. Ogólna liczba rzemieślników w miastach województwa poznańskiego oraz kaliskiego zmniejszyła się o 65%. Spalone karczmy, kuźnie, browary i młyny, zrabowane narzędzia i towary, a nawet spuszczona woda ze stawów były normalnym krajobrazem. W zaledwie trzy lata, za sprawą powodowanej niskimi pobudkami zdrady pod Ujściem, Wielkopolska z krainy mlekiem i miodem płynącej stała się biednym gruzowiskiem.

W procederze tym udział swój mieli także miejscowi zdrajcy. Jednym z największych bandytów tego czasu w zachodniej Wielkopolsce był Krzysztof Unrug. Odważny jak mało kto i podobnie pozbawiony skrupułów jako pierwszy z Unrugów służył w wojsku polskim. W 1648 r. w stopniu rotmistrza walczył z Kozakami pod Zbarażem. Wystawił własnym sumptem chorągiew i bił Tatarów, Turków i Kozaków. Czynił tak nie ze względu na szlachetne pobudki, ale na chęć zysku.

Takie to były czasy. Lojalność mierzono na mieszki ze złotem, cnota ważyła mniej niż puch, a wieczysta przyjaźń trwała tylko tak długo, jak sechł atrament na podpisach pod traktatem.

Podczas potopu szwedzkiego w 1655 r. przeszedł na stronę wroga. Wsławił się nadzwyczaj plugawymi czynami, których niestety historia nigdy nie rozliczyła. Wsparty przez regiment rajtarów zaatakował, jednak bez sukcesu, kościół w Kamionnie. Odparty przez „partyzantów” pod dowództwem Barbary Breza z Goraja musiał odstąpić. Jednak wieś i majętności okoliczne ogołocił. Wraz z innymi protestanckimi Unruhami i swoimi nowymi przyjaciółmi poczynał sobie nadzwyczaj śmiało. Złupili wiele majątków szlacheckich, zamordowali setki ludzi. Uczestniczył wraz z oddziałami szwedzkimi w zdobyciu Babimostu, gdzie bez żadnych zahamowań łupili i mordowali. Był oskarżany, nie bezpodstawnie, o wspólne z nieprzyjacielem zamęczenie w Zbąszyniu oficjała, księdza Gowarzewskiego i księdza kanonika poznańskiego Jana Sobińskiego oraz kilku mieszczan. W swojej żądzy zysku podobno upraszał u Karola Gustawa „beneficjów i kaduków” za swoje zasługi oraz dóbr ziemskich uwolnionych morderstwami od dotychczasowych właścicieli. Trudno jednak namówić złodzieja, żeby podzielił się łupem. Jana Kazimierza nazywał „łońskim królem”. Wiele faktów z jego ówczesnej działalności znamy, gdyż zachowały się księgi grodzkie z procesów, tak o zdradę, jak i o odszkodowania za szkody. Krzysztof Unruh z Międzychodu oraz jego krewniak Aleksander Unruh z Piesek pod Międzyrzeczem zdobyli ze Szwedami Pszczew. Tam spalili kościół i plebanię razem z proboszczem, po czym puścili miasteczko z dymem. W Trzcielu okrutnie palili katolików na stosach, w tym plebana i wikarego. Zapuścili też czerwonego kura na samym trzcielskim kościele.

Barbara Brezianka niepokoiła zdrajców najazdami. Odpowiadała grabieżami na grabieże. Szubienicami na szubienice. Nec Hercules contra plures. Nie była jednak sama. Powstali wielcy i całkiem mali. Powstały wsie i miasta i zaczęto odpowiadać siłą na siłę, ba zbrodnią na zbrodnię.

Kiedy zwycięstwo zaczęło się przechylać na polską stronę, Unruhowie zmienili front. Opuścili swych szwedzkich protektorów, ukorzyli się przed Janem Kazimierzem i zaczęli walczyć po jego stronie. Już jako Unrugowie pozostali prawie całkiem bezkarni. Jedyny despekt, jaki ich spotkał, to fakt, że Krzysztof musiał aż do roku 1661 czekać, aby monarcha zatwierdził przygotowany przez niego statut i nadał prawa miejskie założonej przez niego osadzie Unruhstadt (niem. Miasto Unruhów), która z czasem połączyła się w jeden organizm miejski z Kargową. Jednak cóż to za kara i jaka uciążliwość w obliczu tak wielu kaźni i śmierci. Kiedy się zrehabilitował, wystawił regiment piechoty, w którym był pułkownikiem. Był komisarzem do spraw rozgraniczenia Rzeczypospolitej z Brandenburgią, a u schyłku życia w 1685 r. był także posłem na Sejm. W części, zapewne za zrabowane pieniądze, znacznie powiększył rodzinne włości, dokupując m.in. majątki: Trzciel, Kargową, Tomyśl, Poniec i Skoki.

Gdzie jednak podziały się te wszystkie zrabowane dobra? Jak wiele z nich spłynęło szkutami Wartą do Szczecina i dalej przez morze do Szwecji? Jak wiele kosztowności wyjechało z Wielkopolski przytroczone do kulbak rajtarów czy w sakwach dragonów? Ile wynieśli piechurzy, a ile wywieźli dowódcy furmankami taborów, które pod silną strażą podążały za wojskiem i z powrotem do bałtyckich portów w drodze do Szwecji? Tego nie wie nikt. Wielu jednak marzyło o znalezieniu tego, czego najeźdźcy nie zdołali unieść, spakować czy zapomnieli zabrać ze swoich schowków. O ukrytych przez Szwedów skarbach, po które czmychający przed Polakami nie zdążyli wrócić, chodziły legendy. Wszak mowa o bogactwie wielkim ponad wszelkie wyobrażenia. Pozostała o nich jednak tylko legenda.

 

Ilustracje: Szwedzi w Polsce obraz Henryka Pilattiego w zbiorach Muzeum Sztuki w Łodzi; Szwedzi w Polsce. Pocztówka w g wzoru Wacława Boratyńskiego. Biblioteka Narodowa w Warszawie; zwedzi w Polsce, fotografia obrazu Józefa Brandta. BN w Warszawie; Utarczka. Rysunek F. Sypniewskiego. [w:] Tygodnik Ilustrowany, seria 3, tom 7, nr 177 (17 V 1879);

Autor:
Roman Chalasz
Sieraków Historia Nieznana

Skip to content