Pierwsze miesiące po odzyskaniu niepodległości były w Wielkopolsce nie tylko czasem radości z wolności. Obywatele dość szybko zaczęli odczuwać, że cena, jaką za wolność każdy z nich będzie musiał zapłacić, nie jest wcale mała. Niedostatki w zaopatrzeniu i dynamicznie rosnące ceny szybko doprowadziły do znacznego spadku poziomu życia. W 1920 roku, wśród szerokich mas ludności Poznania, zaczęło rosnąć niezadowolenie. W obronie wypracowanego przez dziesięciolecia relatywnie wysokiego standardu życia uaktywniły się związki i organizacje skupiające zwolenników różnych opcji politycznych. W mieście regularnie odbywały się wielotysięczne wiece i demonstracje robotnicze. Różne siły polityczne próbowały zbić kapitał, zyskać nowych zwolenników dla swoich idei, wykorzystując słuszne niezadowolenie z pogarszającej się sytuacji materialnej. Koniecznie trzeba podkreślić, że po rewolucji berlińskiej, której echa bardzo silnie rozbrzmiewały w całej dzielnicy, radykalne działania łatwo zdobywały poklask. Protestowano przeciwko drożyźnie, braku zaopatrzenia i bezrobociu. Zwłaszcza pracownicy firm państwowych i urzędnicy cierpieli z powodu spadku realnej wartości ich wynagrodzeń. Problem dotyczył nie tylko Wielkopolski, ale całego kraju.

Pomysł na doraźne przynajmniej załagodzenie problemu spadku realnych dochodów robotników zrodził się w głowach warszawskich polityków. Rząd Polski postanowił nakazać wypłacenie robotnikom tak zwanej trzynastej pensji czy może dodatku drożyźnianego.

Na przeważającej części obszaru kraju został on wypłacony bez większego problemu. Jednak wielkopolscy politycy nie byli skłonni zaakceptować takiego rozwiązania. Mieli przecież znaczną autonomię, a zarządzenie to nie było z nimi konsultowane. Co więcej, wraz z zarządzeniem nie zostały do Wielkopolski skierowane pieniądze, co oznaczało, że uchwała Rządu pozostawała bez pokrycia w środkach dzielnicy. Pragmatyczne do granic absurdu Ministerstwo ds. dawnej Dzielnicy Pruskiej odmówiło wypłacania ustawowo należnych robotnikom pieniędzy. Jest rzeczą oczywistą, że nikt nie prognozował ziszczonego wkrótce scenariusza wydarzeń.

Tymczasem w Poznaniu strajki na tle płacowym miały coraz ostrzejszy przebieg. Podczas jednego z nich, 26 kwietnia 1920 roku, zdesperowani robotnicy poznańskich warsztatów kolejowych i pracownicy utrzymania ruchu kolejowego wyszli na ulice. Minister Władysław Seyda poprosił demonstrantów o czas na rozpoczęcie rokowań. Robotnicy, licząc na konstruktywne rozmowy, wycofali się. Tłum nie rozszedł się jednak, gromadząc się na placu przed dworcem. Po upływie wyznaczonego czasu nie podjęto rozmów, dlatego kolejarze postanowili pomaszerować przed siedzibę władz rządu prowincji. Kiedy liczący blisko 3 tys. osób pochód dotarł do zamku – ówczesnej siedziby władz prowincji – czekał tam na niego stuosobowy kordon policji uzbrojonej w długą broń, a dowodzony przez Karola Rzepeckiego.

Do coraz bardziej rozemocjonowanego i coraz silniej napierającego tłumu policja otworzyła ogień. Na miejscu zginęło siedmiu robotników. Dwóch kolejnych, ciężko rannych, mimo wysiłków lekarzy zmarło w szpitalu. Kilkudziesięciu innych zostało poważnie rannych.

Sytuacja zupełnie wymknęła się spod kontroli. Wzburzeni robotnicy ruszyli pod gmach prezydium policji, domagając się oddania pod sąd winnych masakry. Rozbrojono więzienie garnizonowe znajdujące się w forcie Grolman i uwolniono kilkuset więźniów, z których wielu przyłączyło się do demonstrujących.

W tym czasie na ulice wprowadzone zostało wojsko. Do krwawych starć doszło jeszcze na placu Świętokrzyskim (obecnie Wiosny Ludów). Wielu robotników zostało aresztowanych. Pod wieczór w mieście ogłoszony został stan wyjątkowy, wskutek czego walki ustały.

Przedstawiciele robotników i innych warstw społeczeństwa domagali się wyciągnięcia konsekwencji względem ministrów Seydy i Rzepeckiego. Dla uspokojenia nastrojów obaj politycy ustąpili ze swych stanowisk, pozostali jednak w naczelnych władzach dawnej Dzielnicy Pruskiej na niższych stanowiskach. Zdecydowano także o wypłacie zaległych dodatków drożyźnianych.

Skala, a przede wszystkim przebieg robotniczych protestów były wielkim szokiem dla całego społeczeństwa, niezależnie od poglądów politycznych i statusu majątkowego. Zdarzyło się bowiem coś, co w głębokiej świadomości społecznej nie powinno mieć w ogóle miejsca. Władza, ta sama, która działała z namaszczenia obywateli. Władza, której mandat wywalczyli wielkimi ofiarami i daniną krwi obywatele w powstańczym zrywie. Władza, która miała zastąpić bezduszny i antypolski aparat zaborczego ucisku, użyła broni przeciwko słusznie protestującym obywatelom.

W poszukiwaniu wyjaśnienia przyczyn i przebiegu wydarzeń na łamach poznańskiej prasy prawie prześcigano się w formułowaniu oskarżeń wobec domniemanych sprawców. Bezkrytycznie dla bezsilności i nieumiejętności działania władzy odwołano się do sprawdzonego schematu spiskowego. Zdarzenia miały jakoby być prowokacją ze strony „żywiołów obcych”. Rozwodzono się nad zakulisowymi i destrukcyjnymi działaniami sił inspirowanymi przez Niemców, Żydów i komunistów.

Niemal zupełnie zrezygnowano z refleksji nad winą słabego aparatu władzy. Wśród wielu oskarżeń kierowanych na zewnątrz powtarzały się jak mantra te łączące we wspólnym antypolskim froncie żydowskich i bolszewickich zbrodniarzy. Wobec trwającej ciągle wojny polsko-bolszewickiej była to najprostsza droga do znalezienia odpowiedzialnych. Rozpowszechnianie stereotypu „judeobolszewi” zamknęło w pewnym sensie dyskusję nad tragicznymi i niepotrzebnymi ofiarami. Bohaterowie stali się jakby mniejsi, a ofiara ich życia mniej heroiczna.

Strajk z 26 kwietnia 1920 roku nie miał silnego podłoża ideologicznego. Kolejarzom nie chodziło ani o krótszy czas pracy, ani inne lewicowe postulaty. Protestowali, ponieważ nie wypłacono im pieniędzy, o których przyznaniu przez rząd wiedzieli i uważali je za należne. W takim działaniu nie ma żadnej ideologii, a jedynie desperacja głodujących.

Pogrzeb poległych odbył się 4 maja 1920 roku na wildeckim cmentarzu przy ulicy Bluszczowej i zgromadził wielkie tłumy.

Wydarzenia, które zaszły 26 kwietnia 1920 r., miały także swój sądowy epilog. Nie sądzono jednak podejmujących decyzje. Przed wymiarem sprawiedliwości stanęło 9 policjantów oskarżonych o znęcanie się nad rannymi kolejarzami. Skazano jednak tylko 3 z nich. Odpowiedzialnością za masakrę obarczono 24 kolejarzy i 15 z nich skazano na wyroki więzienia.

Skip to content