W migotaniu iskier skaczących pomiędzy polanami dawno już wygasłych ognisk bajarz wypatrzył opowieść, która przekazywana z dziada pradziada dotarła i do mnie. Było to… bardzo, bardzo dawno temu. Tak dawno, że w opowieści zatarła się już informacja, dlaczego po wioskach i miasteczkach krążyło wtedy tak wielu dziadów proszalnych. Ci biedni starzy ludzie swoim powolnym krokiem, często wspierając się kosturem, krążyli, prosząc tych, co mieli, choć o okruszynę więcej niż oni sami, aby podzielili się swoim „bogactwem”. Wygnani ze swoich domostw przez wojnę, a może przez epidemie, które regularnie srożyły się w całej Europie, wiedli swój nędzny żywot w drodze od kościoła do kościoła, od odpustu do odpustu, żyjąc jedynie z cudzej dobroci i miłosierdzia. Dziadów było podówczas coraz więcej, a miłosierdzia jakby coraz mniej i mniej, zwłaszcza że ich szeregi zasilali liczni, równie ubodzy pątnicy całe miesiące pozostający w drodze do odległych, słynących cudami sanktuariów, gdzie chcieli wybłagać łaski czy cud ozdrowienia dla siebie albo najbliższych.

Jeden z takich ubogich wędrowców trafił do Jaroszewa. Było to wtedy ładne miasto, położone na kilku pagórkach w otoczeniu zielonych łąk i pól bogatych pełnymi kłosami zbóż. Brukowanymi uliczkami nosiło się echo licznych stukoczących warsztatów tkackich, łomotu kowalskich młotów oraz szczebiotania i przekrzykiwanie się mieszczek na targu, które zawsze miały coś do powiedzenia. Pełne pracowitych odgłosów miasteczko trwało między niebem a ziemią swoim sytym dostatkiem, pełne mieszczan zadowolonych i radosnych dzieci.

Tego wieczoru, chociaż wszędzie rozbrzmiewał stukot misek szykowanych do wieczerzy, a z pootwieranych na oścież okien docierał smakowity zapach świeżo upieczonego chleba, nikt nie chciał ani wpuścić stukającego do drzwi obdartego biedaka, ani podzielić się strawą.
Zgłodniały, znużony, brudny wędrowiec pukał do drzwi każdego domostwa po drodze przez calusieńki dzień, ale wszędzie odprawiano obdartusa z niczym. Zrozpaczony i opadający z sił, ledwo wlokąc nogami, doczłapał się do drzwi ostatniej chaty.

Ta pochylająca się ku ziemi pokryta omszałą strzechą niewielka chałupina stała na wzgórzu, w miejscu które dzisiaj nazywamy Diabłowo. W tej chatce mieszkała stara, samotna i bardzo biedna wdowa. Ona to przygarnęła wędrowca. Z ostatniego skopka mleka podzieliła się kwaterką i podała je z ledwo okraszonymi ziemniakami, bo po ostatnim prawdziwym połciu słoniny w spiżarce zapomniały nawet drewniane kołki, na których kiedyś, Bóg wie jak dawno temu wisiał. Taką to ucztą posilili się oboje, a że za oknem w międzyczasie nastała ciemna, bezksiężycowa noc, przyniosła mu wiązkę słomy, na jakiej nieborak przespał do rana. Na drugi dzień gość pokrzepiony, wypoczęty poprosił o miskę do mycia. Gdy gość się mył, wdowa wyskrobała z beczki resztki mąki, które tu i ówdzie przywarły do dębowych klepek i uwarzyła z nich polewkę. Zużywszy na okrasę ostatnie skrawki słoniny i podzieliwszy ostatni kawałek suchego chleba, zaprosiła gościa na śniadanie. Ten posiliwszy się, umył ręce, zrobił jakiś znak w powietrzu, wylał wodę szerokim łukiem w kierunku miasta i zniknął, nie powiedziawszy ani jednego słowa podzięki. Wtedy zaczęły się dziać niesamowite rzeczy. Choć na niebie nie było ani jednej chmurki, powietrze rozdarł grzmot taki, że aż ziemia drżała. Zaczęły walić się drzewa i chałupy. Kurz, para i woda wydobywały się z ziemi. Staruszka upadła na ziemię i tylko szeptała modlitwę, ale strach tak ją opanował, że w końcu straciła przytomność.

Długo leżała bez zmysłów. Obudziła się, bo zrobiło się jej zimno. Nic dziwnego, za oknem znowu było ciemno, a przez gęste chmury nie przedzierała się nawet iskierka światełka gwiazd.

Przebycie kilku kroków, jakie dzieliły ją od drzwi chałupy, wydawało się jej wiecznością. Rozpaliwszy ogień w piecu, zauważyła duży bochen chleba na stole oraz kilka połci słoniny wiszących nad piecem. Pełna emocji, mocno zdziwiona, zmęczona przeżytym strachem, ale i radosna na myśl o obfitym śniadaniu, jakim będzie mogła rozpocząć następny dzień, położyła się spać. Kiedy wstała, piec był zimny, a w koszu na chrust nie znalazła ani jednej gałązki do rozpalenia w piecu. Dzień musiała zacząć od przyniesienia z nieodległego lasu chrustu na opał. Żeby zarzucić wiązkę gałęzi na plecy, koniecznie trzeba je związać, do tego potrzebowała powrozu wiszącego w komórce. Przechodząc obok beczki na mąkę, zamarła w niedowierzaniu. Beczka była wypełniona po brzegi najpiękniejszą, bielutką mąką. Głód nagle jakby zniknął. Zdziwiona takimi cudami staruszka próżno usiłowała wymyśli
, skąd wzięły się takie bogactwa. Jakkolwiek by sobie nie tłumaczyła nagłego szczęścia, to w żaden sposób zrozumieć tego cudu nie umiała. Postanowiła pójść do miasta i opowiedzieć ludziom o tym, co jej się przydarzyło. W starej dębowej skrzyni, służącej jej jako szafa, miała odświętną chustę, jedyne okrycie zniszczonego kaftana, z którym nie rozstawała się nigdy. Jakie było jej zdziwienie, kiedy zobaczyła, że starej czarnej chusty nie było. W skrzyni natomiast lśniły najpiękniejsze bielizna i suknie. Trzęsąc się z wrażenia i niedowierzania, zaczęła wykładać po kolei i głaskać z lubością. Cieszyła się pięknem rzeczy, jakich jeszcze nigdy nie widziała. Na samym dnie skrzyni był woreczek wypełniony złotymi monetami. Bawiła się błyszczącymi krążkami, jak małe dziecko, nie wiedząc wcale, jaką przedstawiają wartość, Nigdy bowiem nie widziała innych monet niż te nędzne miedziaki, które czasami dostawała za pomoc sąsiadom przy pracach polowych. Pieniądze schowała tam, gdzie je znalazła. Wszystkie rzeczy poukładała, zamknęła skrzynię i postawiła na niej dzieżkę od zarabiania chleba. Pomyślała „Nic, tylko cudotwórca mi to wszystko sprawił. Najlepiej pójdę do księdza i opowiem o wszystkim jak na spowiedzi”. Zaledwie przedreptała kilka kroków po obejściu, zdumiała się, przetarła oczy, zamknęła je i znowu otworzyła, a tu jak okiem sięgnąć nic tylko skrzysta toń jeziora. Tam, gdzie rozbrzmiewał miejski gwar, pluskała woda, czystą tonią przykrywając niegodziwości, a może tylko zwyczajną nieczułość na zły los.

Legenda ożywa czasami, chociaż coraz rzadziej, wraz ze złorzeczeniami na podarte sieci zahaczające o przeszkody na dnie głębokiego przecież na niemal 40 metrów jeziora Jaroszewskiego. Dawno, jak powiadają, niewodami wyciągano z głębokich toni kamienie, jakby ręką człowieka obrobione. Bajają, że to dowód na istnienie miasta, o którym opowieść snuje się między pniami smukłych osik stojących nad brzegiem.

Skip to content